Nie przepadam za kaczką. Choć raczej powinnam napisać to w czasie przeszłym. Moje nastawienie bowiem do kaczki uległo diametralnej zmianie. Wszystko za sprawą dwóch mężczyzn. Paryskiego korespondenta radiowego i rolnika z Radzymina. Ten pierwszy podzielił się apetycznymi refleksjami ze swojej obecności w kulinarnej akademii Le Cordon Bleu, drugi przyciągnał uwagę na moim ulubionym warszawskim targu. Obu łączy miłość do kaczki. Dziennikarz pieczoną, a wcześniej obsypaną solą i zalaną tłuszczem kaczą pierś nazywa impresjonizmem na podniebieniu. Gospodarz kaczki hoduje sam, a potem przywozi do stolicy i z pewną taką nieśmiałością, spowodowaną pewnie nie do końca legalnym działaniem, oferuje zaufanym klientom. Kaczka jest solidna, z bogatym wnętrzem, przygotowana do faszerowania, pieczenia, duszenia, czy czego tam kupujący chce. Sprzedawca snuje opowieści o kruchym mięsie z lekkością odchodzącym od kości, chrupiącej skórce natartej tymiankiem i aromatycznym rosole, który powstanie, gdy zdecyduję się oddzielić od korpusu skrzydła i podroby. Te dwa światy, paryskiej pełnej szyku akademii i targowego grudniowego rozgardiaszu połączyłam świadomie. Przewracając kolejne kartki książki o kulisach La Cordon Bleu nie tylko zgłodniałam, ale uznałam, że po lekturze, w której zachwyt nad kaczką jest obezwładniający, muszę i ja dać jej szansę. Potrzebowałam tylko towaru najepszej jakości. A taki jest właśnie na wspomnianym targu. Trzeba tylko wiedzieć, w której alejce sprzedają rarytasy, nieporównywalne do tych ze sklepowych zamrażarek. Zanim kaczkę nabyłam, poznałam jej historię wraz z obietnicą, że z zakupu będę zadowolona. Jestem. I doskonale rozumiem autora wspomnień z paryskiej akademii, który o kaczcei tej w pomarańczach i borowikach wyraża się z należytym szacunkiem:) Ja wybrałam wersję staropolską.