Gazpacho niezwykle kremowe - 3 sekrety idealnego gazpacho

W tym roku pomidory są wyjątkowo słodkie i jem je na okrągło na wiele sposobów. W upały w mojej lodówce co najmniej raz w tygodniu jest gazpacho, które idealnie orzeźwia w letni dzień. Gazpacho robiłam kilkakrotnie, jednak od tego roku robię zdecydowanie lepsze. Lepsze, to znaczy o idealnej konsystencji i niezwykle kremowe. To za sprawą trzech trików, które zdradziła mi znajoma (Agata, dziękuję!). Ona z kolei wyczytała o tym na blogu Jadłonomii. Gazpacho niezwykle kremowe - 3 sekrety idealnego gazpacho Po pierwsze, pokrojone warzywa należy posolić i odstawić w misce razem z pieczywem na co najmniej pół godziny. Dzięki temu zmiękną i łatwiej będzie je zmiksować. Ale jeszcze nie miksujcie, bowiem... Po drugie, posolone warzywa puszczą sok, który należy odlać (i ew. później częściowo dodać, a resztę wypić) i wówczas zmiksować. W razie potrzeby dodać nieco soku, o dodawaniu wody zapomnijcie zupełnie. Dzięki temu gazpacho nie będzie się rozwarstwiać i podchodzić wodą. Po trzecie, po ew. doprawieniu solą, dodajcie ocet (tak, to konieczne), a później cienką strużką wlejcie oliwę, nie przerywając blendowania.Dzięki temu nastąpi emulgowanie, czyli proces jak przy robieniu np. majonezu.   To sprawi, że gazpacho będzie idealnie kremowe.

Jest pewna dziedzina, w której podążam ku rekordowi. W zawodach startuję na szczęście raz w roku, choć plany snuję po wiosennym przebudzeniu. Pustki na półkach w piwnicy stawiają do pionu, wzbudzają wyrzuty i sugerują zwiększenie obrotów. Składam obietnicę sama sobie i dreptam utartymi ścieżkami. Gdy pora jest odpowiednia, zgrana soczyście z rytmem natury, wybieram pewien z sierpniowych weekendów, najlepiej ten, co szykuje się do pożegnania z wakacjami i opracowuję strategię. Doświadczenie sugeruje zwiększenie normy, te mityczne perelowskie 300 procent w tej sytuacji wydaje się brzmieć całkiem sensownie. Perspektywa przede mną rysuje się w czerwieni. Pozwalam umorusać nią sobie ręce. Kąpię się w niewinnie kapiącym soku, który wcieram w skórę zachłannie. Oferuje mi naturalną witaminę C, której zmęczone słońcem ciało pożąda łapczywie. Najpierw jednak muszę sięgnąć po nie. Najlepiej dość wcześnie, nim dzień na dobre rozkręci się ze swoim tupotem. Rano  na polu jest spokój, rysujący się na pogodowych mapach upał wciąż do wytrzymania. Pomidory zwisają gęsto, posiane premierowo jakieś pół wieku temu na zlecenie największej w rejonie przetwórni. Odmiana trzyma się jędrnie, co roku swym niepowtarzalnym smakiem wystawiając najlepsze świadectwo jakości. Staram się nie ingerować zanadto w potencjał. Układam kolejne pomidory w skrzynce, potem spłukuję z nich kurz pola i po kąpieli we wrzątku ściągam skórkę. Nie pozbywam się jej jednak bezmyślnie, jeszcze mi się przyda, o czym opowiem w kolejnym tekście. Teraz skupiam się na krojeniu pomidorów w kostkę. Mam do przerobienia ponad 40 kilogramów i obawę, że może to wciąż za mało Pomidory układam w słoiku, dorzucam im szczyptę soli, jak mam to i czosnku albo świeżej bazylii. Bez nich też dają radę. Ciasno wetknięte tarmoszą się rubasznie i tulą do siebie. Ja grzeję je jeszcze przez kwadrans ciepłem piekarnika, a po pasteryzacji i wystudzeniu odkładam na półkę. Czekają te moje zapasy na szturm zimy i potrzebę klasycznej pomidorówki. Nadają się też wybornie do sosu, tarty i nadzienia pszennych porannych bułeczek. Są ze mną przez kilka chłodnych miesięcy, gdy cierpię na warzywne niedostatki, a pomidorem, co trafi się w grudniu w sklepie pogardzam odważnie. To jawne oszustwo, woda i kolor, podróbka, którą należy ominąć. Sens tkwi w sezonowości i prostocie. Uczę się tego za każdym razem, gdy zaglądam do Water&Wine. Restauracji innej niż wszystkie. Miejsca, gdzie grupa kulinarnych szaleńców podejmuje ryzyko wydobycia z hodowanych przez siebie warzyw i owoców nieoczywistych skojarzeń. W Drzewacach drużyna Marka Flisinskiego ma podpisany pakt ze smakowym diabłem i zmysł niebywały. Talerze wypełnione porą roku zawsze ofiarują szczyptę brawury wymieszaną z szaleństwem. Ta kombinacja przynosi zaskakujące rezultaty i skłania do zdecydowanie większego   ryzyka w domowej kuchni. Inspiruję się więc na miarę swoich możliwości i kilka z tych sierpniowych pomidorów zatrzymuję dla siebie, na niedzielny chłodnik. Dla dodania mu wyrazu dorzucam kubek malin, które zdążyły puścić sok i chwila moment będzie po wszystkim. Ratuję je więc przed zmarnowaniem ucierając ze słodyczą malinowych pomidorów, łyżką miodu, który dostałam w Water&Wine  i sokiem z mięty. Na finał kropla gęstego mleka kokosowego. I moje zdziwienie, że takie kompletnie cudowne zaskoczenie sama sobie podarowałam. Zachęcam i Was do powtórzenia mojego przepisu. I pamiętajcie, skórkę zostawcie, bo przyda się w kolejnym przepisie!

Są uzależnienia nieuleczalne. Smaki czarujące tak silnie, że trzeba ich więcej i więcej. Wibrują wakacyjne emocje, napięcie rośnie, a pragnienie gasi nie napój z reklamy, a zimna zupa. Jadam ją gdzie się da i cieszę, że da się coraz częściej, w harmonii z pogodą. Gdy słońce pali niemiłosiernie rozsądny szef kuchni wykreśla z menu rosół, flaki i grochową. Po co męczyć siebie i gości. Lepiej talerzem ogłosić, że jest trendy i światowo. Czyli podać zupę na chłodno. gazpacho z Cordoby Hiszpanie wcale nie palą się do zup na ciepło, więc u nich karta chłodników intrygująco obfita. Klasyka to   gazpacho pomidorowe, ale jest i to andaluzyjskie z migdałami i warzywne i z samej papryki. Fenomenalny chłodnik  mają w Cordobie na południu. Uznali brawurowo, że pomidory wystarczą. Banalnie zmiksowane, a potrafią godnie wybrzmieć smakiem. Pod warunkiem, że użyjecie dobrych pomidorów. Teraz najpyszniejsze są malinowe. Nie oszczędzajcie na nich, to  salmorejo będzie  Waszym świeżym sukcesem. gazpacho z Cordoby

To mój hit na tegoroczne lato. Bezapelacyjnie wygrywa z tradycyjnym chłodnikiem. Ten z pieczonej botwinki poznałam na warsztatach kulinarnych Russell Hobbs. I zakochałam się w nim bez pamięci. Zanim ta miłość  tąpnęła mną tak, jak na komediach romantycznych, racjonalnie jednak zdążyłam zanotować przepis. Temperatura uczuć nie gasła, więc  następnego dnia chłodnik stał już w mojej lodówce. Sama nie wiem, co w nim zasługuje na większe uznanie - smak czy kolor. chłodnik z pieczonej botwiny Kolor ma wyostrzonej fuksji - i to bez barwników. Smak zmierza w kierunku słodyczy. Konsystencja kremowa i  lekka. W połączeniu z nabytym chłodem kulinarne cudo po prostu. Proste jest też w przygotowaniu. Botwinkę pieczemy, rozdrabniamy z jogurtem i przyprawami. Przyda się do tego porządny sprzęt. chłodnik z pieczonej botwinki

Ten chłodnik  jest pełen najcieplejszych  wspomnień z dzieciństwa. Jadłam go przez całe lato.  Pewnie dlatego  bez zupy owocowej nie wyobrażam sobie wakacji. Spędzane na wsi obfitowały w zwyczajne atrakcje. Poranne wycieczki do lasu i powroty z koszykiem grzybów albo kanką po brzegi wypełnioną jagodami. Babcia cierpliwie realizowała nasze zamówienia i w jednym garnku gotowała jagodowe pierogi, w drugim zupę, w miseczkach oprószała owoce cukrem pudrem i pozwalała na solidną łyżkę  gęstej śmietany. chłodnik jagodowy Gdy szukam w pamięci tych beztroskich dziecięcych chwil, zawsze towarzyszą mi ulubione smaki. Zabawne, że te, które wyjątkowe były dla mnie wtedy,wciąż są mi bliskie. To nieco przeczy teorii, że wraz z wiekiem zmieniają się nasze kubki smakowe i receptory pragną nowych  bodźców. Ja  zupy jagodowej, dziś  nazywanej dostojniej chłodnikiem, nigdy nie potrafiłabym sobie odmówić. Smakuje mi zawsze, czasem  dodaję jej wyrazu białą czekoladą. Tym razem nie zawahałam się też wzbogacić jej o łyżkę lemon curd. I dobrze, bo to przyjemne połączenie i kwintesencja letnich posiłków. chłodnik jagodowy Ja jadam chłodnik tradycyjnie - jako zupę, ale ze względu na słodycz. nie widzę przeszkód, by serwować go w wersji deserowej. Jest orzeźwiający i niewątpliwie będzie pyszną alternatywą dla ciężkich, kremowych posiłków.

chłodnik z miętą

Pomimo bardzo dużego apetytu, w upalne dni nawet ja nie mam zbytnio ochoty na jedzenie. Mogłabym się wówczas żywić tylko owocami i warzywami. I chłodnikiem. To jedyna zupa, którą chętnie jem podczas letnich dni. Chłodnik ma tę zaletę, że można go jeść o dowolnej porze dnia, wystarczy tylko wyciągnąć z lodówki. chłodnik z miętą