W tym roku poza kwiatkiem otrzymałam taki prezent :) Ponieważ jest on kulinarny, to zdecydowałam się Wam go pokazać. Był wielką niespodzianką i trudno było mi powstrzymać śmiech i wzruszenie. Więc nie powstrzymywałam :) Oto ja, w nowym wydaniu ;) Wszystkim Czytelniczkom życzymy niekończących się kulinarnych inspiracji!
Hit lat 90. Taki powiew nadchodzącego luksusu wydobywający się z głębi metalowych puszek, przetrzymujących plastry ananasów, mandarynek czy połówek brzoskiwń. Doprawiony kieliszkiem alkoholu, podawany w szklanych salaterkach. W wielu europejskich lokalach ukryty pod tajemniczą nazwą Macedonia. To niby banalne wymieszanie kilku owoców, zimą nabiera zupełnie innego smaku, bo przynajminiej przez chwilę sugeruje, że lato już niebawem:) Dla wzmocnienia efektu - głównie wizualnego - dodaję truskawki, choć sprowadzane z Hiszpanii czy Portugalii zupełnie nie przypominają tych soczystych, słodkich owoców, na których wysyp trzeba poczekać do czerwca.
Nie ma nic lepszego niż świeży sok. Taki wyciekający z wciąż pracującej sokowirówki. Niewzbogacany na siłę cukrem. Wiem to po kilku tygodniach nieustannego przetwarzania owoców i warzyw. Do kupienia sokowirówki przymierzałam się od bardzo dawna. Zniechęcała mnie jednak ilość części do mycia. Nie jest jednak tak źle, za tę codzienną przyjemność w postaci szklanki wyjątkowo zdrowej mieszanki, warto spędzić kilka dodatkowych minut przy kranie. Przetestowałam rozmaite kompozycje. Niby najwierniejsza jestem klasyce - jabłku i marchewce, a jednak coraz bardziej przekonują mnie zaskakujące połączenia.
Za każdym razem przeglądając profil Marzy mi się Toskania, robię się głodna na samą myśl i mam ochotę teleportować się do Włoch. Pozostaje mi jednak powspominać wakacje i zjeść makaron, który podaję zwykle z tym, co mam w kuchennych zakamarkach. Lubię śmietanowe sosy, może niezbyt włoskie, ale wystarczająco dobre. Ten przepis to połączenie raptem kilku składników, które po połączeniu, w ciągu kilkunastu minut tworzą gotowe danie. Chyba za tę prostotę tak lubię makarony :)
Nie mam wątpliwości, że najlepsze tosty są we Wrocławiu, U Witka. W tym samym miejscu serwowane od 32 lat. Nie wymiotła ich stamtąd historyczna zawierucha, urzędnicze plany i powstające wokół bardziej eleganckie fast foody. Poznaje się je zazwyczaj w czasie pierwszych dziecięcych wizyt z rodzicami, potem wraca ze znajomymi ze szkoły,nawet jeśli ona jest w zupełnie innej części miasta. Bywa, że towarzyszą na randkach. Obowiązkowo zjada je się na studencki obiad, by w końcu z sentymentem wpadać po tosta od czasu do czasu, jak po najlepsze wspomnienie. Nigdy mnie nie zawiodły. Zawsze są tak samo bogato przełożone plastrem grubego rozpływającego się pod wpływem temperatury piekarnika sera i drobno pokrojonymi pieczarkami. Od lat z tego samego pszennego chleba, którego spore porcje można dostrzec na zapleczu. Z keczupem i ogórkiem. Na papierowej tacce. Zmienia się jedynie ich cena. Zaskakujące, że nie zmienia się właściciel, kruczowłosy uśmiechnięty pan przez wielu zwany Witkiem, choć Witkiem nie jest. Ciągle osobiście przyjmuje zamówienia i może to patetycznie zabrzmi - uczy kolejne pokolenia smaku prawdziwego tosta. I choć wiem, że po degustacji U Witka już nigdzie tosty nie smakują tak dobrze, czasami próbuję się oszukać.
To danie mojego dzieciństwa. Absolutnie ulubione. Smakowało równie pysznie na śniadanie, obiad czy kolację. Dosładzane miodem, przesiąknięte cynamonem. Najlepiej z musem ze spiżarki babci. Takim odrobinę kwaśnym. Potem natchniona sentymentami wybierałam porcję słodkiego ryżu w studenckim barze Miś. Była chyba najtańsza z całego menu, nie kosztowała nawet złotówki. We własnej kuchnia nadal wracam do tego wspomnienia i rozczulającego najbardziej wymagające podniebienia aromatu.