Tę zupę gotowano w jedynym z programów śniadaniowych, zdążyłam zobaczyć tylko zapowiedź i usłyszeć listę składników. Ponieważ w mojej lodówce od kilku dni zalegały trzy kolby kukurydzy, skorzystałam z telewizyjnej podpowiedzi, intuicyjnie połączyłam składniki i przygotowałam swoją wersję. Krem ma w sobie słodycz soczystych ziaren, przełamaną cierpkością liści cytryny. Zupa barwą przypomina lato, a smakiem pełnię jesieni.
Bliny znalazły się w naszym menu przez kawior. Słoik z pomarańczową ikrą łososia stał w lodówce od pewnego czasu i czekał na stosowną okazję. Czekał tak długo, że prawie stracił ważność. Skończyło się oczywiście tak, że zamiast delektować się kawiorem w wyjątkowej chwili, szybko trzeba było znaleźć pomysł, jak go kulinarnie wykorzystać. Pierwszym skojarzeniem było rosyjskie wspomnienie - bliny z kawiorem i śmietaną. Pieczone całe popołudnie pojawiły się w ilości hurtowej. To było kolejne, tym razem nieświadome nawiązanie do rosyjskiej tradycji, bo w tamtejszej kuchni piecze się je tylko w ogromnych ilościach, głównie przed Wielkim Postem. Symbolizują zarówno początek, jak i kres życia, dlatego podaje się je młodym mamom tuż po porodzie i na stypach.
Miałam kupić tylko śliwki i maliny, ale zobaczyłam 20 kilogramową drewianą skrzynię wypełnioną mieniącymi się w słońcu jabłkami. Czerwone owoce natychmiast przypomniały mojej wyobraźni mus, który robił dziadek i podawał każdego dnia do kolacji. Ja chętnie dodawałabym go do szarlotki, naleśników, wyjadała ze słoiczka łyżką w zimowe wieczory. Wzięłam więc całą skrzynkę i pewnej niedzieli przerobiłam na pachnący cytrynową nutą mus.
Dynia przez lata była niedocenionym przeze mnie warzywem. Jadłam ją tylko marynowaną, jako dodatek do mięs, bo taką na zimę robiła zwykle moja ciocia. Dopiero w zeszłym roku odważyłam się poeksperymentować i zdecydowanie zaprzyjaźnić z potrawami z dynią. Ta zupa należy do moich ulubionych potraw z dynią.
Dostałam od przyjaciół bardzo dużo malinówek z ich ogrodu. Uwielbiam te pomidory zarówno tylko solone, jak też z oliwą oraz z oliwą i czosnkiem. Ilość, jaką jednak otrzymałam, zdecydowanie przerosła moje możliwości spożycia ich na surowo. Stąd też pomysł na zamknięcie ich do słoików, który podsunęła mi siostra.
Długo nie wiedziałałam o istnieniu cukinii, choć w faszerowaną, pasteryzowaną w occie czy pieczoną jadałam w domu. Tyle tylko, że nazywano ją kabaczkiem! Nazwa cukinia przywędrowała do nas z Włoch i od kilku lat skutecznie wypiera tę tradycyjną. Kupiłam więc cukinie i zamierzałam zrobić sałatkę. Wizyta gości spowodowała, że powstała zupa, idealna na rozpoczęcie jeszcze wciąż letniego wieczoru.